Góry były świetne, nie dość, że meteo
Wyjazd był w niedzielę, pojechałam rano do Szklarskiej, poszłam do kościoła po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy... bardzo sympatycznie było. A później z ciężkim plecakiem się wtachałam na górę. Całe szczęście trochę wiał wiatr, wiec ochładzał, na górze za to targał straszliwie. Przez 2 dni było nudno - obserwacje meteo (2 lub trzy razy na dobę - 0 6.00 rosa, o ile jest (przeważnie nie było i mogłam dalej iść spać), o 8 Assmann, wiatr i obserwacje wizualne, Tmax, Tmin, opady, wieczorem - 20.00 bez termometrów ekstremalnych i opadów), pogoda taka sobie, czasem jakieś pogaduszki z Ewą. W poniedziałek krótka wycieczka na Kotły, ale cały czas straszyło deszczem, no i nie lubię chodzić po górach sama.
W mglisty, paskudny, mokry wtorek przyjechało moje Słoneczko. Zeszłam po nią prawie do Kamieńczyka, później wtoczyłyśmy się na górę, ona z ciężkim plecakiem i obtartymi piętami, moje biedactwo. A wieczorem sobie odrobinkę po świętowałyśmy swoją bliskość. Mgła trwała do środy (wiec w środę nigdzie nie szłyśmy, za to bawiłyśmy się w zabawy z kartką i długopisem - statki, państwa-miasta, stany USA - jak nam to wlazło w głowę), w czwartek przyjechał tata z Maciusiem (o: "teść ze szwagrem") i poszłyśmy w lejącym deszczu pod Łabski... taaaka impreza, nienawidzę być mokra, wędrować w mokrych spodniach, szczególnie jak mam pierwszy dzień okresu i brzuch mnie boli jak cholera.
W piątek już było lepiej, i z pogodą, i z brzuchem (notka o bólu w planach, planowana na kolejny okres), wiec z kochaniem poszłyśmy na daleką trasę - pętlę od Szrenicy przez Śnieżne Kotły, aż do Petrovki, czerwonym szlakiem, później niebieskim do zielonej Ścieżki nad Reglami i stamtąd, pod Kotłami, aż pod Łabski, tamże obiadek i no Szrenicę. Cudownie, męcząco, pięknie i
jakie towarzystwo.
Sobota była dniem błądzenia, poszłyśmy zielonym w stronę Jakuszyc, na Owcze Skały, a później dalej i jakoś tak, zbierając grzyby, zeszło się nam do Szklarskiej, gubiąc szlak. Za to z pięknymi, wielkimi podgrzybkami. Nie lubię nie wiedzieć gdzie jestem. W niedzielę zeszłyśmy do wodospadu Szklarki i na pociąg do Szklarskiej DOLNEJ, co Kochanie okupiło wielkim bulwersem bo przez cały czas było pod górę.
A we Wrociszku już spokój (tekst Kochania: "kiedy przyjedziesz do domu" znaczy do niej :D), wspólne spanie (w końcu duże łóżko) i bywanie, jak ja lubię z nią spędzać czas i robić rzeczy.
A wczoraj marynowałam przywiezione grzybki (po raz pierwszy w życiu... ten związek mnie rozwija), potem był grill z boczusiem i straszącym deszczem, a dziś na wywarze w grzybków robiłam zupę. Ponoć dobra.
No i przepis:
Marynowane Grzyby
1 kg grzybów
30 g soli (podobno, ja tak na oko dałam, ups to niefortunnie brzmi)
1 cebula
1 łyżka cukru
250 ml octu 10% (generalnie biały, ale Kochanie miało czerwony ocet balsamiczny, wiec wykorzystałam taki)
3 liście laurowe
po 10 ziaren ziela angielskiego i pieprzu
a robi się to tak:
Grzyby umyć i oprawić. Cebulę też i przeciąć na pół. Następnie zagotować 1 litr wody z 20g soli, wrzucić grzyby i cebulę. Gotować 20 minut, odcedzić i ostudzić. Później zagotować 300 ml wody z octem, liściem laurowym, zielem, pieprzem, 10 g soli i cukrem. Ostudzić. Grzyby rozłożyć do słoików i zalać marynatą. Słoiki
zamknąć i przechowywać w chłodnym, ciemnym miejscu.
A z wywary z grzybków można zrobić zupę. Robi się jak rosół, czyli ugotować w wywarze włoszczyznę, doprawić, jak warzywa zmiękną wrzucić 2 garście makaronu a na koniec obficie zabielić śmietana.
O! Z cyklu lubię moich znajomych:
KR: ciong myślowy był taky: o, jakaś młoda dziewoja powozi rydwanem, a po jej prawicy waćpan D* macha ku mnie. => czyżbyż to była D*? => Dlaczegóż ach dlaczegóż onaż powoziż tąż diabelskąż w jejże własnościż maszynąż => Achchchch! To przecie matka jej trzcigodna! => Obowiązkiem moim jest uwiadomić D* o tejże iluminacji i o przekazanie komplimentów zabiegać
JA: zabłakałaś się przypadkiem gdzies w XV wieku?
i to by było na tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz